wtorek, 27 września 2016

Folwark Badowo, czyli jak się zintegrować kulinarnie i nie tylko

Tata rozpoczął jakiś czas temu pracę w nowej firmie. Pracy oczywiście w bród, ale nie samą pracą firma żyje. Kierownictwo zaskoczyło nas miłą niespodzianką. W zeszłym tygodniu wyjechaliśmy całą gromadką na team building, czyli po naszemu wyjazd integracyjny.

Cóż, różne wyjazdy bywają, ale trzeba przyznać, że ten szczególnie mi się spodobał. Celem naszej podróży był uroczy Folwark Badowo, leżący w malowniczej okolicy niedaleko Mszczonowa (woj. mazowieckie). Co bardziej spostrzegawczy zauważą zapewne, że widoki kojarzą się mocno z polskim filmem Testosteron, który właśnie tutaj był kręcony. 

Zajęć było wiele, część wymagała aktywności fizycznej, inne sprawności w nadziewaniu robaka na haczyk. Clou programu była jednak wspaniała niespodzianka, przygotowana przez Wojtka Lewandowskiego i jego Impresariat Kulinarny. Wojtek dostał całkowicie wolną rękę w wyborze kuchni i jak sam powiedział, ucieszyło go to niezmiernie. Tak, tak, było kulinarnie i bardzo egzotycznie, a jego wybór padł na kuchnię tajską.

Żeby nie było zbyt prosto, a integracja pełniejsza, prowadzący jedynie wspierał nas w procesie powstawania kolejnych dań. To my jednak chwyciliśmy za noże i garnki. Jak możecie się domyślić, Tata był w swoim żywiole! Na pierwszy ogień jako przystawkę przygotowaliśmy spring-rollsy (czasami nazywane sajgonkami), jednak nie takie do jakich przywykliśmy w Polsce. Nie było smażenia w głębokim tłuszczu, a całość prezentowała się bardzo lekko i orzeźwiająco. Bazę stanowiły gotowane krewetki i pieczony boczek, uzupełnione solidną garścią świeżych ziół: kolendry, bazylii tajskiej i mięty. O odpowiednią pikanterię zadbały plasterki świeżej papryczki chilli, a dopełnieniem był rewelacyjny sos na bazie masła orzechowego, słodkiego sosu chilli i limonki.

Po przygotowaniu zasiedliśmy do stołów, a po chwili przerwy wróciliśmy do gotowania. Na drugi ogień (tym razem prawdziwy również) trafiła tajska zupa Tom Yum. Ugotowana na wywarze z pancerzyków krewetek, z sycącymi kawałkami kurczaka i krewetkami. Pikanterii dodały korzeń galangalu i papryczki "birds eye" - rewelacja! Wielu spośród moich znajomych słysząc zupa tajska spodziewało się w składzie mleka kokosowego, ale tu go nie było. Przydało się dopiero w kolejnym daniu - czerwonym curry.

Wiadomo, nie każdemu odpowiada ten sam poziom pikantności potraw. Szef kuchni zadbał i o ten szczegół - naszą grupę podzielił między stoły biorąc pod uwagę preferowaną ostrość dań. Niby drobiazg, ale duży plus dla organizatorów. Chyba nikogo nie powinno jednak zdziwić, że Tata wylądował przy ostatnim stole, razem z innymi miłośnikami solidnych doznań. Kopa nie zabrakło, a zupa w naszym wykonaniu zyskała uznanie Wojtka :)


Całość kolacji zwieńczył sticky rice z plastrami dojrzałego mango, posypany sezamem. Pyszności! Po drodze nasz szef kuchni proponował dobrze skomponowane z potrawami wina z kolekcji Roberta Makłowicza. Czegóż chcieć więcej? Polecam tak miejsce jak i szefa kuchni tego wieczoru, Wojciecha Lewandowskiego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz